Jestem tu, aby mówić o końcu amerykańskiego imperium. Ale zanim to zrobię, chciałbym zauważyć, że jedną z naszych najbardziej czarujących cech jako Amerykanów jest nasza amnezja. To znaczy, jesteśmy tak dobrzy w zapominaniu o tym, co zrobiliśmy i gdzie to zrobiliśmy, że potrafimy ukryć nasze własne jajka wielkanocne.
Przypomina mi się pewien staruszek – ktoś mniej więcej w moim wieku – który siedział w swoim salonie przy drinku z przyjacielem, podczas gdy jego żona przygotowywała obiad.
Powiedział do swojego przyjaciela: „Wiesz, w zeszłym tygodniu byliśmy w naprawdę świetnej restauracji. Spodobałoby ci się. Wspaniała atmosfera. Przepyszne jedzenie. Wspaniała obsługa.”
„Jak to się nazywa?” zapytał jego przyjaciel.
Podrapał się po głowie. „Ah, ah. Ah. Jak nazywasz te czerwone kwiaty, które dajesz kobietom, które kochasz?”
Jego przyjaciel zawahał się. „Róża?”
„Racja. Um, hej, Rose! Jak nazywała się ta restauracja, do której poszliśmy w zeszłym tygodniu?”
Amerykanie lubią zapominać, że kiedykolwiek mieliśmy imperium lub twierdzić, że jeśli je mieliśmy, to tak naprawdę nigdy go nie chcieliśmy. Ale rozmach „Manifest Destiny” uczynił z nas imperialną potęgę. Zaniósł nas daleko poza brzegi kontynentu, który zagarnęliśmy od jego pierwotnych rdzennych i meksykańskich właścicieli. Doktryna Monroe’a proklamowała amerykańską strefę wpływów na półkuli zachodniej. Ale amerykańskie imperium nigdy nie było ograniczone do tej sfery.
W 1854 roku Stany Zjednoczone wysłały amerykańskich marines do Chin i Japonii, gdzie narzuciły nasze pierwsze porty traktatowe. Trochę jak Guantanamo, były to miejsca w obcych krajach, gdzie panowało nasze prawo, a nie ich, czy im się to podobało, czy nie. Również w 1854 roku amerykańskie kanonierki zaczęły pływać w górę i w dół rzeki Jangcy (żyły szyjnej Chin), praktyka ta zakończyła się dopiero w 1941 roku, kiedy to Japonia i Chińczycy ruszyli za nami w pogoń. W 1898 roku zaanektowaliśmy te wyspy w całości. W tym samym roku pomogliśmy Kubie zdobyć niepodległość od Hiszpanii, konfiskując jednocześnie pozostałe posiadłości imperium hiszpańskiego w Azji i obu Amerykach: Guam, Filipiny i Puerto Rico. Od 1897 roku Marynarka Wojenna Stanów Zjednoczonych rywalizowała z Niemcami o Samoa. W 1899 roku zajęliśmy dla siebie wschodnie wyspy Samoa, zakładając bazę morską w Pago Pago.
Od 1899 do 1902 roku Amerykanie zabili około 200 000 lub więcej Filipińczyków, którzy próbowali uzyskać niepodległość dla swojego kraju od naszego. W 1903 roku zmusiliśmy Kubę do scedowania na nas bazy w Guantanamo i oderwaliśmy Panamę od Kolumbii. W późniejszych latach okupowaliśmy Nikaraguę, Republikę Dominikany, część Meksyku i Haiti.
Tego rodzaju jawne amerykańskie budowanie imperium zakończyło się wraz z II wojną światową, kiedy to zostało zastąpione pojedynkiem pomiędzy nami i tymi, którzy znajdowali się w naszej strefie wpływów z jednej strony, a Związkiem Radzieckim i krajami z jego strefy z drugiej. Ale antypatie, jakie wywołało nasze wcześniejsze budowanie imperium, są nadal silne. Odegrały one znaczącą rolę w decyzji Kuby, by szukać sowieckiej ochrony po swojej rewolucji w 1959 roku. Zainspirowały one ruch sandinistów w Nikaragui. (Augusto César Sandino, którego imię przyjął ten ruch, był charyzmatycznym przywódcą ruchu oporu wobec amerykańskiej okupacji Nikaragui w latach 1922-1934). W 1991 roku, zaraz po zakończeniu zimnej wojny, Filipiny wyeksmitowały amerykańskie bazy i siły na swoim terytorium.
Sfery wpływów są bardziej subtelną formą dominacji niż imperia per se. Podporządkowują one inne państwa wielkiemu mocarstwu w sposób nieformalny, bez konieczności zawierania traktatów czy umów. W czasach zimnej wojny rządziliśmy w strefie wpływów zwanej „wolnym światem” – wolnym tylko w tym sensie, że obejmowała ona każdy kraj spoza konkurencyjnej radzieckiej strefy wpływów, niezależnie od tego, czy był demokratyczny, sprzymierzony ze Stanami Zjednoczonymi czy nie. Wraz z końcem zimnej wojny włączyliśmy większość byłej sowieckiej strefy do naszej, przesuwając naszą samozwańczą odpowiedzialność za zarządzanie wszystkim, co się w niej znajduje, aż do granic Rosji i Chin. Niechęć Rosji do zaakceptowania faktu, że wszystko poza jej terytorium należy do nas, jest główną przyczyną kryzysów w Gruzji i na Ukrainie. Niechęć Chin do przyzwolenia na wieczną dominację Stanów Zjednoczonych na ich bliskich morzach jest źródłem obecnych napięć na Morzu Południowochińskim.
Pojęcie strefy wpływów, która jest globalna z wyjątkiem kilku stref no-go w Rosji i Chinach jest obecnie tak głęboko zakorzenione w amerykańskiej psychice, że nasi politycy uważają za całkowicie naturalne wygłaszanie szeregu dalekosiężnych twierdzeń, takich jak te:
(1) Świat jest zdesperowany, aby Amerykanie przewodzili mu poprzez ustanawianie zasad, regulowanie globalnych dóbr publicznych, pilnowanie porządku w globalnym społeczeństwie i zajmowanie się „złymi facetami” wszędzie za pomocą środków, które nasz prezydent uzna za najbardziej celowe.
(2) Ameryka traci wpływy nie stawiając więcej żołnierzy na ziemi w większej ilości miejsc.
(3) Stany Zjednoczone są niezastąpionym arbitrem tego, co i jak powinny robić światowe międzynarodowe instytucje finansowe.
(4) Nawet jeśli się zmieniają, amerykańskie wartości zawsze reprezentują uniwersalne normy, od których inne kultury odchodzą na własne ryzyko. Tak więc profanacja, świętokradztwo i bluźnierstwo – wszystkie te rzeczy, które nie tak dawno temu były dla Amerykanów anatemą – są teraz podstawowymi prawami człowieka, na które należy nalegać na arenie międzynarodowej. Tak samo jak pobłażanie homoseksualizmowi, zaprzeczanie zmianom klimatycznym, sprzedaż żywności modyfikowanej genetycznie i spożywanie alkoholu.
I tak dalej.
Te amerykańskie wyobrażenia są oczywiście urojone. Są one tym bardziej nie przekonujące dla obcokrajowców, że wszyscy widzą, iż Ameryka jest teraz w schizofrenicznym chaosie – zdolna do otwarcia ognia do postrzeganych wrogów, ale pozbawiona złudzeń, rozproszona i wewnętrznie podzielona do punktu politycznego paraliżu. Trwający „sekwestr” to narodowa decyzja, by nie podejmować decyzji o narodowych priorytetach ani o tym, jak za nie zapłacić. Kongres odszedł od pracy, pozostawiając prezydentowi decyzje o wojnie i pokoju, a politykę gospodarczą przekazując Fedowi, któremu skończyły się już opcje. Prawie połowa naszych senatorów miała czas, by napisać do przeciwników Ameryki w Teheranie, by zdezawuować uprawnienia prezydenta do reprezentowania nas na arenie międzynarodowej, jak nakazuje Konstytucja i prawa. Ale nie znajdą czasu, by rozważyć traktaty, nominacje na urzędy publiczne czy propozycje budżetowe. Politycy, którzy od dawna twierdzili, że „Waszyngton jest zepsuty”, wydają się być dumni z tego, że w końcu udało im się go zepsuć. Przygotowania do wyborów prezydenckich w 2016 roku dostarczają ciągłych dowodów na to, że Stany Zjednoczone cierpią obecnie na polityczny odpowiednik załamania nerwowego.
Kongres może strajkować przeciwko reszcie rządu, ale nasi żołnierze, marynarze, lotnicy i marines nadal ciężko pracują. Od przełomu wieków byli zajęci walką z serią nieprzemyślanych wojen – wszystkie z nich przegrali lub przegrywają. Głównym osiągnięciem wielokrotnych interwencji w świecie muzułmańskim było zademonstrowanie, że użycie siły nie jest odpowiedzią na bardzo wiele problemów, ale że istnieje niewiele problemów, których nie może ona pogłębić. Nasza powtarzająca się niezdolność do wygrywania i kończenia wojen nadszarpnęła nasz prestiż zarówno wśród naszych sojuszników, jak i przeciwników. Wciąż jednak, gdy Kongres jest zaangażowany w odwrót od swoich obowiązków legislacyjnych, a opinia publiczna buntuje się przeciwko bałaganowi w Waszyngtonie, amerykańskie globalne przywództwo nie jest zbyt widoczne, z wyjątkiem pola bitwy, gdzie jego wyniki nie są imponujące.
Bezdyplomatyczna polityka zagraniczna wysadza w powietrze wystarczająco dużo rzeczy, by ożywić wiadomości telewizyjne, ale generuje terrorystyczny odwrót i jest kosztowna. Istnieje bezpośredni związek przyczynowy pomiędzy europejskimi i amerykańskimi interwencjami na Bliskim Wschodzie a zamachami bombowymi w Bostonie, Paryżu i Brukseli, jak również zalewem uchodźców, który obecnie zalewa Europę. I jak dotąd w tym stuleciu, zgarnęliśmy ponad 6 bilionów dolarów w wydatkach i przyszłych zobowiązaniach finansowych w wojnach, które nie osiągnęły wiele, jeśli cokolwiek, poza hodowaniem antyamerykańskich terrorystów o globalnym zasięgu.
Pożyczyliśmy pieniądze na prowadzenie tych działań wojskowych za granicą kosztem inwestowania w naszą ojczyznę. To, co mamy do pokazania po oszałamiających dodatkach do naszego długu narodowego, to spadający standard życia dla wszystkich poza „jednym procentem”, kurcząca się klasa średnia, rosnący strach przed terroryzmem, gnijąca infrastruktura, pożary lasów bez opieki i erozja swobód obywatelskich. Mimo to, z godnym uwagi wyjątkiem Berniego Sandersa, każdy kandydat na prezydenta z ramienia głównej partii obiecuje nie tylko kontynuację — ale i podwojenie — polityki, która doprowadziła do tego bałaganu.
Nie ma się co dziwić, że zarówno sojusznicy, jak i przeciwnicy USA uważają teraz Stany Zjednoczone za najbardziej niekonsekwentny i nieprzewidywalny element w obecnym światowym nieładzie. Nie można zachować szacunku ani obywateli, ani cudzoziemców, gdy odmawia się wyciągania wniosków z doświadczeń. Nie możesz przewodzić, gdy nikt, łącznie z tobą samym, nie wie, co zamierzasz i dlaczego. Nie zdobędziesz szacunku sojuszników, a oni nie pójdą za tobą, jeśli – jak w przypadku Iraku – będziesz nalegał, by przyłączyli się do ciebie, wkraczając w oczywistą zasadzkę na podstawie sfałszowanych danych wywiadowczych. Nie można zachować lojalności protegowanych i partnerów, jeśli porzuca się ich, gdy mają kłopoty, jak to miało miejsce w przypadku egipskiego Hosniego Mubaraka. Nie można nadal kontrolować światowego systemu monetarnego, kiedy, jak w przypadku MFW i Banku Światowego, nie dotrzymuje się obietnic dotyczących ich reformy i finansowania.
Nie można też oczekiwać, że osiągnie się wiele, wszczynając wojny, a następnie prosząc dowódców wojskowych o ustalenie, jakie powinny być ich cele i co może stanowić sukces wystarczający do zawarcia pokoju. Ale to właśnie robiliśmy. Nasi generałowie i admirałowie od dawna uczeni są, że mają wdrażać, a nie tworzyć politykę. Ale co jeśli cywilne przywództwo nie ma pojęcia lub się myli? Co jeśli kampaniom wojskowym nie przyświeca żaden wykonalny cel polityczny?
Weszliśmy do Afganistanu, aby zdjąć sprawców 11 września i ukarać reżim talibów, który ich ochraniał. Zrobiliśmy to, ale nadal tam jesteśmy. Dlaczego? Bo możemy być? Aby promować edukację dziewcząt? Przeciwko rządom islamskim? Aby chronić światowe dostawy heroiny? Nikt nie potrafi udzielić jasnej odpowiedzi.
Wkroczyliśmy do Iraku, aby upewnić się, że broń masowego rażenia, która nie istniała, nie wpadła w ręce terrorystów, którzy nie istnieli, dopóki nasze przybycie ich nie stworzyło. Nadal tam jesteśmy. Dlaczego? Czy po to, aby zapewnić rządy większości Sh`ia w Iraku? Aby zabezpieczyć Irak przed wpływami irańskimi? Aby podzielić Irak między Kurdów i Arabów sunnickich i szyickich? Aby chronić dostęp Chin do irackiej ropy? Aby walczyć z terrorystami, których nasza obecność tworzy? Albo co? Nikt nie potrafi udzielić jasnej odpowiedzi.
Pośród tego niewybaczalnego zamieszania, nasz Kongres teraz rutynowo prosi dowódców bojowych o rekomendacje polityczne niezależne od tych proponowanych przez ich cywilnego dowódcę naczelnego lub sekretarza stanu. Nasi generałowie nie tylko udzielają takich porad; otwarcie popierają działania w takich miejscach jak Ukraina i Morze Południowochińskie, które podważają wytyczne Białego Domu, jednocześnie uspokajając jastrzębią opinię Kongresu. Musimy dodać erozję cywilnej kontroli nad wojskiem do wydłużającej się listy kryzysów konstytucyjnych, które wywołuje nasz imperialny awanturnictwo. W kraju zdezorientowanych cywilów, wojsko oferuje postawę „can-do” i dyscyplinę, które są stosunkowo atrakcyjne. Ale amerykański militaryzm ma teraz dobrze udokumentowaną historię niepowodzeń w dostarczaniu czegokolwiek poza eskalacją przemocy i długów.
To prowadzi mnie do źródeł cywilnej niekompetencji. Jak powiedział ostatnio prezydent Obama, istnieje waszyngtoński playbook, który nakazuje działania militarne jako pierwszą odpowiedź na międzynarodowe wyzwania. To jest gra, w którą gramy – i przegrywamy – na całym świecie. Przyczyna naszych niepowodzeń jest domowa, a nie zagraniczna. I ma charakter strukturalny, a nie wynika z tego, która partia jest u władzy, czy kto zasiada w Gabinecie Owalnym. Ewolucja personelu Rady Bezpieczeństwa Narodowego pomaga zrozumieć dlaczego.
Rada Bezpieczeństwa Narodowego jest organem gabinetu ustanowionym w 1947 roku, gdy rozpoczęła się zimna wojna, aby omawiać i koordynować politykę zgodnie z poleceniem prezydenta. Pierwotnie nie miała ona personelu ani roli politycznej niezależnej od gabinetu. Nowoczesny personel NSC zaczął się od prezydenta Kennedy’ego. Chciał on mieć kilku asystentów, którzy pomogliby mu w prowadzeniu praktycznej, aktywnej polityki zagranicznej. Jak do tej pory, było dobrze. Ale stworzony przez niego sztab przez dekady rozrastał się, by zastąpić gabinet jako środek ciężkości w podejmowaniu przez Waszyngton decyzji w sprawach zagranicznych. A w miarę ewolucji jego głównym zadaniem stało się upewnienie się, że stosunki zagraniczne nie wpędzą prezydenta w kłopoty w Waszyngtonie.
Początkowy sztab NSC Kennedy’ego liczył sześciu ludzi, z których niektórzy, jak McGeorge Bundy i Walt Rostow, osiągnęli niesławę jako autorzy wojny w Wietnamie. Dwadzieścia lat później, kiedy Ronald Reagan objął urząd, personel NSC rozrósł się do około 50 osób. Gdy Barack Obama został prezydentem w 2009 roku, liczył on około 370 osób, plus kolejne 230 osób spoza ewidencji i na tymczasowych stanowiskach, w sumie około 600. Rozrost nie ustąpił. Jeśli ktokolwiek wie, ilu mężczyzn i kobiet pracuje obecnie w NSC, to nic nie mówi. Personel NSC, podobnie jak Departament Obrony, nigdy nie został poddany audytowi.
To, co kiedyś było osobistym personelem prezydenta, już dawno stało się niezależną agencją, której oficjalni i tymczasowi pracownicy dublują tematyczną ekspertyzę departamentów władzy wykonawczej. Zwalnia to prezydenta z konieczności korzystania z wiedzy, zasobów oraz mechanizmów kontroli i równowagi całego rządu, umożliwiając jednocześnie centralizację władzy w Białym Domu. Personel KBN osiągnął masę krytyczną. Stał się biurokracją, której urzędnicy szukają potwierdzenia głównie między sobą, a nie w służbach cywilnych, wojskowych, zagranicznych czy wywiadowczych. Ich uwaga skupia się na ochronie lub wzmocnieniu krajowej reputacji politycznej prezydenta poprzez przycinanie polityki zagranicznej do parametrów bańki waszyngtońskiej. Wyniki za granicą są ważne głównie w stopniu, w jakim służą temu celowi.
Od Doradcy Bezpieczeństwa Narodowego w dół, członkowie personelu NSC nie są potwierdzone przez Senat. Są odporni na nadzór kongresowy lub publiczny na podstawie przywileju wykonawczego. Ostatni sekretarze gabinetów – zwłaszcza sekretarze obrony – konsekwentnie skarżyli się, że pracownicy KBN nie koordynują już i nie monitorują formułowania i realizacji polityki, lecz starają się samodzielnie kierować polityką i realizować dyplomatyczne i wojskowe funkcje polityczne. Pozostawia to departamenty gabinetu, które muszą po nich sprzątać, jak również kryć ich w zeznaniach kongresowych. Pamiętacie Olivera Northa, fiasko Iran-Contra i tort w kształcie klucza? Ten epizod sugerował, że Gliniarze z Keystone mogli przejąć kontrolę nad naszą polityką zagraniczną. To był przebłysk przyszłości, która teraz nadeszła.
Rozmiar i liczby mają znaczenie. Między innymi, sprzyjają nadmiernej specjalizacji. To tworzy to, co Chińczycy nazywają zjawiskiem 井底之蛙 – wąskie widzenie żaby na dnie studni. Żaba patrzy w górę i widzi maleńki krąg światła, który wyobraża sobie jako cały wszechświat poza swoim siedliskiem. Przy tak wielu osobach zatrudnionych w KBN jest teraz sto żab w stu studniach, z których każda ocenia to, co dzieje się na świecie, na podstawie małego wycinka rzeczywistości, który postrzega. Nie ma skutecznego procesu, który z tych fragmentarycznych poglądów zsynchronizowałby kompleksową ocenę trendów, wydarzeń i ich przyczyn.
Ta struktura podejmowania decyzji czyni rozumowanie strategiczne prawie niemożliwym. To niemal gwarantuje, że reakcja na każdy bodziec będzie ściśle taktyczna. Skupia rząd na bieżących wydarzeniach w Waszyngtonie, a nie na tym, co jest ważne dla długoterminowego dobrobytu Stanów Zjednoczonych. A swoje decyzje podejmuje głównie w odniesieniu do ich wpływu w kraju, a nie za granicą. Nie przypadkiem system ten usuwa również politykę zagraniczną spod kongresowego nadzoru, który nakazuje Konstytucja. Jako taki, dodaje on rancoru w stosunkach między władzą wykonawczą i ustawodawczą federalnego establishmentu.
Na wiele sposobów również, personel NSC ewoluował tak, by przypominać maszynerię w planetarium. Kręci się ona w tę i we w tę, a tym, którzy są w jej zasięgu, wydaje się, że niebo obraca się wraz z nią. Ale jest to aparat, który tworzy iluzje. Wewnątrz jej horyzontu zdarzeń wszystko jest komfortowo przewidywalne. Na zewnątrz – kto wie? – może szykować się huragan. Jest to system, który tworzy i wdraża politykę zagraniczną dostosowaną do narracji Waszyngtonu, ale oderwaną od zewnętrznych realiów, często aż do złudzenia, co ilustrują amerykańskie perypetie w Afganistanie, Iraku, Libii i Syrii. A system ten nigdy nie przyznaje się do błędów. Uczynienie tego byłoby polityczną gafą, nawet jeśli mogłoby być doświadczeniem edukacyjnym.
Wymyśliliśmy piekielnie dobry sposób na prowadzenie rządu, nie mówiąc już o nieformalnym imperium przejawiającym się jako strefa wpływów. Na wypadek, gdybyś nie zauważył, nie jest on skuteczny w żadnym z tych zadań. W kraju, Amerykanie czują, że zostali zredukowani do statusu chóru w greckiej tragedii. Widzą ślepą autodestrukcyjność tego, co robią aktorzy na scenie politycznej i mogą głośno jęczeć z tego powodu. Ale nie mogą powstrzymać aktorów przed podążaniem ku ich (i naszej) zgubie.
Za granicą nasi sojusznicy patrzą i są zniechęceni tym, co widzą. Nasze państwa klienckie i partnerzy są przerażeni. Nasi przeciwnicy są po prostu oszołomieni. A nasze wpływy słabną.
Cokolwiek może być lekarstwem na nasz kiepski nastrój i wątpliwości obcokrajowców co do nas, nie jest nim wydawanie więcej pieniędzy na nasze siły zbrojne, piętrzenie kolejnych długów za pomocą militarnego keynesizmu, ani udawanie, że świat tęskni za tym, byśmy podejmowali za niego wszystkie decyzje lub byli jego policjantami. Ale to jest to, co prawie wszyscy nasi politycy proponują teraz jako lekarstwo na nasze poczucie, że nasz naród stracił swój rowek. Robienie tego, co proponują, nie zmniejszy zagrożenia atakiem z zewnątrz ani nie przywróci spokoju w kraju, który został zakłócony przez terrorystyczne ataki. Nie odbuduje naszych zepsutych dróg, chwiejnych mostów czy słabo radzącego sobie systemu edukacji. Nie uprzemysłowi Ameryki ani nie zmodernizuje naszej infrastruktury. Nie pozwoli nam poradzić sobie z geoekonomicznym wyzwaniem Chin, skutecznie konkurować z rosyjską dyplomacją, ani powstrzymać przerzutów islamskiego fanatyzmu. Nie zniweluje też utraty wiarygodności międzynarodowej, którą spowodowała nierozsądna i źle realizowana polityka. Przyczyną tych strat nie jest żadna słabość amerykańskiego wojska.
Amerykanie nie odzyskają naszego narodowego opanowania i szacunku naszych sojuszników, przyjaciół i przeciwników za granicą, dopóki nie uznamy ich interesów i perspektyw tak samo jak naszych własnych, nie przestaniemy ich pouczać, co powinni zrobić, i nie skoncentrujemy się na naprawieniu bałaganu, jaki narobiliśmy u siebie. Jest długa lista autodestrukcyjnych zachowań do naprawienia i równie długa lista rzeczy do zrobienia przed nami. Amerykanie muszą zarówno skupić się na pozbieraniu naszych działań w kraju, jak i na ponownym odkryciu dyplomacji jako alternatywy dla użycia siły.
Zarówno prezydent, jak i Kongres honorują teraz Konstytucję coraz bardziej wbrew sobie. W naszym systemie pieniądze przemawiają do tego stopnia, że Sąd Najwyższy zrównał je z mową. Nasi politycy są gotowi prostytuować się za pieniądze zarówno w sprawach krajowych, jak i zagranicznych. Dialog polityczny stał się tendencyjnie reprezentatywny dla partykularnych interesów, niecywilizowany, niedoinformowany i nierozstrzygający. Amerykańskie kampanie polityczne są niekończące się, nieokrzesane i pełne celowo zwodniczych reklam. Pokazujemy światu, jak umierają wielkie republiki i imperia, a nie jak podejmują rozsądne decyzje lub bronią stref wpływów.
Sfery wpływów pociągają za sobą zobowiązania dla tych, którzy nimi zarządzają, ale niekoniecznie dla krajów, które włączają. Weźmy na przykład Filipiny. Zabezpieczone w amerykańskiej sferze, nie zawracały sobie głowy zdobywaniem marynarki wojennej czy sił powietrznych, zanim nagle – w połowie lat 70. ubiegłego wieku – przyznały się do posiadania wysp na pobliskim Morzu Południowochińskim, do których od dawna rościły sobie prawo Chiny, a następnie zajęły je i zasiedliły. Chiny zareagowały z opóźnieniem. Filipiny nadal nie mają żadnej siły powietrznej i morskiej, o której można by mówić. Teraz chcą, aby Stany Zjednoczone wróciły z odpowiednią siłą, aby bronić swoich roszczeń przed roszczeniami Chin. Konfrontacje militarne to my! Więc z obowiązku to robimy.
To satysfakcjonujące być chcianym. Poza tym, co z tego wynika dla nas? Możliwa amerykańska wojna z Chinami? Nawet gdyby taka wojna była mądra, kto pójdzie na wojnę z Chinami razem z nami w imieniu filipińskich roszczeń do bezwartościowych piaskowców, skał i raf? Z pewnością lepiej byłoby promować dyplomatyczne rozwiązanie konkurujących ze sobą roszczeń, niż pomagać w podsycaniu militarnej konfrontacji.
Konflikty na Morzu Południowochińskim dotyczą przede wszystkim kontroli terytorium – suwerenności nad wysepkami i skałami, które generują prawa do przyległych mórz i dna morskiego. Nasze spory z Chinami są często opisywane przez amerykańskich urzędników jako dotyczące „wolności żeglugi”. Jeśli przez to rozumieją oni zapewnienie niezakłóconego przepływu statków handlowych przez ten obszar, to wyzwanie to jest całkowicie przypuszczalne. Tego rodzaju swoboda żeglugi nigdy nie była tam zagrożona ani narażona na szwank. Nie jest bez znaczenia, że jej najbardziej zainteresowanym orędownikiem są Chiny. Mnóstwo towarów na Morzu Południowochińskim jest przewożonych do i z chińskich portów lub transportowanych chińskimi statkami.
Ale to, co rozumiemy przez swobodę żeglugi, to prawo Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych do kontynuowania jednostronnego pilnowania globalnej przestrzeni u wybrzeży Azji, tak jak to miało miejsce przez siedemdziesiąt lat, oraz prawo naszej marynarki do czajenia się przy chińskiej dwunastomilowej granicy, jednocześnie przygotowując się i ćwicząc jej przekraczanie w przypadku konfliktu amerykańsko-chińskiego o Tajwan lub innego casus belli. Nic dziwnego, że Chińczycy sprzeciwiają się obu propozycjom, podobnie jak my, gdyby Marynarka Wojenna Armii Ludowo-Wyzwoleńczej próbowała zrobić to samo dwanaście mil od Block Island lub kilkanaście mil od Pearl Harbor, Norfolk lub San Diego.
Upieramy się przy tym, nie tylko dlatego, że Chiny są aktualnym wrogiem wybieranym przez naszych planistów wojskowych i przemysł zbrojeniowy, ale dlatego, że jesteśmy zdecydowani utrwalić naszą jednostronną dominację na światowych morzach. Jednak taka dominacja nie odzwierciedla obecnej równowagi sił, nie mówiąc już o tej, która nastąpi w przyszłości. Jednostronna dominacja to możliwość, której czas mija, a może już minął. To, co jest teraz potrzebne, to zwrot w kierunku partnerstwa.
Może to obejmować próbę zbudowania ram dla podziału obciążeń związanych z zapewnieniem swobody żeglugi z Chinami, Japonią, Unią Europejską i innymi głównymi potęgami gospodarczymi, które obawiają się jej zakłócenia. Jako największy na świecie naród handlowy, który wkrótce wyprzedzi Grecję i Japonię jako właściciel największej na świecie floty morskiej, Chiny mają więcej do stracenia w kwestii kontynuacji nieskrępowanego handlu międzynarodowego niż jakikolwiek inny kraj. Dlaczego nie wykorzystać tego interesu na korzyść przeformułowanego porządku światowego i azjatycko-pacyficznego, który chroni nasze interesy przy niższych kosztach i mniejszym ryzyku konfliktu z mocarstwem nuklearnym?
Możemy spróbować odrobiny dyplomacji także gdzie indziej. W praktyce pomagaliśmy i podżegaliśmy tych, którzy wolą Syrię w niekończącym się, agonalnym chaosie od Syrii sprzymierzonej z Iranem. Nasza polityka polegała na dostarczaniu broni syryjskim i zagranicznym przeciwnikom rządu Assada, z których niektórzy dorównują naszym najgorszym wrogom pod względem fanatyzmu i okrucieństwa. Po pięciu latach, gdy zginęło co najmniej 350 tysięcy osób, a ponad dziesięć milionów Syryjczyków zostało wypędzonych ze swoich domów, rząd Assada nie upadł. Być może nadszedł czas, aby przyznać, że nie tylko zignorowaliśmy prawo międzynarodowe, ale także poważnie błędnie obliczyliśmy realia polityczne w naszych wysiłkach zmierzających do obalenia syryjskiego rządu.
Zręczne wzmocnienie dyplomacji przez Rosję poprzez niedawne, ograniczone użycie siły w Syrii otworzyło teraz pozorną drogę do pokoju. Być może nadszedł czas, aby odłożyć na bok antypatie z czasów zimnej wojny i zbadać tę ścieżkę. Wygląda na to, że Sekretarz Stanu John Kerry w końcu robi to ze swoim rosyjskim odpowiednikiem, Siergiejem Ławrowem. Pokój w Syrii jest kluczem do obalenia Da`esh (tak zwanego „kalifatu”, który rozciąga się wzdłuż zanikającej granicy między Syrią a Irakiem). Tylko pokój może zakończyć napływ uchodźców, który destabilizuje Europę i Lewant. To dobrze, że w końcu uznajemy, że bombardowania i bombardowania są bezcelowe, chyba że są związane z wykonalnymi celami dyplomatycznymi.
Jest również pewien powód do nadziei, że możemy zmierzać w kierunku większego realizmu i bardziej celowego podejścia do Ukrainy. Ukraina potrzebuje reform politycznych i gospodarczych bardziej niż broni i szkoleń wojskowych. Tylko wtedy, gdy Ukraina pogodzi się ze swoimi wewnętrznymi różnicami, może być zabezpieczona jako neutralny most i bufor pomiędzy Rosją a resztą Europy. Demonizowanie pana Putina tego nie osiągnie. Będzie to wymagało rozpoczęcia poszukiwania wspólnej płaszczyzny porozumienia z Rosją.
Niestety, jak pokazuje kretyńska islamofobia, która charakteryzowała tak zwane debaty między kandydatami na prezydenta, obecnie nie ma porównywalnego trendu w kierunku realizmu w naszym podejściu do terroryzmu muzułmańskiego. Musimy zmierzyć się z faktem, że amerykańskie interwencje i inne środki przymusu zabiły w ostatnich dziesięcioleciach aż dwa miliony muzułmanów. Nie potrzeba szczegółowego przeglądu historii europejskiego chrześcijańskiego i żydowskiego kolonializmu na Bliskim Wschodzie lub amerykańskiej zmowy z nimi, aby zrozumieć źródła arabskiego gniewu lub zapał niektórych muzułmanów do zemsty. Odwzajemnianie morderczości islamistów naszą własną nie jest sposobem na zakończenie przemocy terrorystycznej.
Dwadzieścia dwa procent ludzi na świecie to muzułmanie. Pozwalając, by kampanie bombowe i wojny dronów definiowały nasze relacje z nimi, jest receptą na niekończący się terrorystyczny odwet przeciwko nam. Na Bliskim Wschodzie, Stany Zjednoczone są teraz zamknięte w pełnym śmierci tańcu z fanatycznymi wrogami, niewdzięcznymi państwami klienckimi, wyalienowanymi sojusznikami i odradzającymi się przeciwnikami. Terroryści są tutaj, ponieważ my jesteśmy tam. Byłoby lepiej, gdybyśmy zrezygnowali z naszych wysiłków na rzecz rozwiązania problemów świata islamskiego. Jest bardziej prawdopodobne, że muzułmanie będą w stanie wyleczyć swoje własne bolączki, niż że my zrobimy to za nich.
Następna administracja musi zacząć od uświadomienia sobie, że unilateralizm w obronie globalnej strefy wpływów nie działa i nie może działać. Dążenie do partnerstwa ze światem poza naszymi granicami ma znacznie większe szanse na sukces. Amerykanie muszą doprowadzić nasze ambicje do równowagi z naszymi interesami i zasobami, które jesteśmy gotowi na nie poświęcić.
Potrzebujemy pokojowego środowiska międzynarodowego, aby odbudować nasz kraj. Aby to osiągnąć, musimy zlikwidować nasz deficyt strategii. Aby tego dokonać, następna administracja musi naprawić zepsuty aparat kształtowania polityki w Waszyngtonie. Musi na nowo odkryć zalety środków krótkich od wojny, nauczyć się, jak oszczędnie używać siły militarnej, by wspierać, a nie wypierać dyplomację, i kultywować nawyk pytania „a potem co?” przed rozpoczęciem kampanii wojskowych.
Gdy w 1787 roku zapytano go, jaki ustrój on i inni nasi ojcowie założyciele dali Amerykanom, Benjamin Franklin słynnie odpowiedział: „republikę, jeśli zdołacie ją utrzymać”. Przez dwa stulecia udało nam się ją utrzymać. Teraz, jeśli nie uda nam się naprawić braku kultury, dysfunkcji i korupcji w naszej polityce, stracimy zarówno naszą republikę, jak i nasze imperium. Problemy Ameryki zostały stworzone w USA, przez Amerykanów, a nie przez uchodźców, imigrantów czy obcokrajowców. One wołają o Amerykanów, aby je naprawili.