Illustration by Scott Anderson
Kiedy słońce zachodzi nad rzeką Columbia, za pudełkowatą sceną Gorge Amphitheatre, scena jest tak spokojna i żywa jak dziewiętnastowieczny obraz krajobrazowy. To jest natura, jaką oddali by ją romantyczni artyści, brutalna i wzniosła. Skalne klify wyłożone są jak warstwowy tort w brązach i brązach, a na wierzchu znajduje się niebo Środkowego Waszyngtonu w akwarelowym różu i błękicie. Ale teraz, gdy sierpniowe niebo prawie całkowicie pogrążyło się w mroku, gwiazda koncertu w końcu przechadza się w połowie sceny przed 20,000 ludzi, wachlujących się jak kongreganci i przechodzi bezpośrednio do pierwszego utworu.
Pierwszym dźwiękiem, jaki wydaje zespół jest… czkawka.
I prawie wszystkie 20,000 zrywa się w woos i krzyki uznania, ponieważ to „Hhuunc!” od głównego wokalisty Dave’a Matthewsa jest pierwszym tekstem „Pig,” starego standby od 28-letniego zespołu. Po pierwszych nonsensownych odgłosach robi się o wiele bardziej zrozumiale; jam o cieszeniu się tym, co tu i teraz. Prośba, by „nie przepalać dnia” na wypadek, gdyby „wielka fala miała nas wszystkich zmyć”. Wiecie, carpe diem i takie tam.
Publiczność zinterpretowała ten edykt jako uścisk wszystkiego, co wygodne, ubrana w kraciaste flanele, bluzy z kapturem lub kraciaste flanele nałożone na bluzy z kapturem. Jedno trio nosi limonkowo-zielone koszule z nadrukiem Tommy Boy’a „Holy Schnikes!” i niepasujące do nich workowate szorty cargo. Niektórzy podnoszą duże plastikowe puchary z truskawkowym frosé za 25 dolarów. W powietrzu unosi się zapach zioła. Oczywiście, że pachnie jak zioło.
Z tysięcy tutaj, około połowa wyszła z kamperów i tych wielkich kwadratowych namiotów, które kupujesz w Target, zaparkowanych na tysiącach pól namiotowych rozłożonych na terenie festiwalu, które rozchodzą się od amfiteatru.
Tutaj, 150 mil na wschód od Seattle, 51-letni mężczyzna kołyszący się w ostatecznym tatusiowym ciele sprawuje sąd, tak jak robił to przez dziesięciolecia podczas letnich pobytów, które stały się jak coroczne rewie namiotowe. Większość tłumu nie bierze pod uwagę tego, jak głębokie są lokalne więzi Dave’a Matthewsa – że mieszka w Seattle, zapisuje swoje dzieci do szkół w Seattle. Że Dave Matthews jest największą gwiazdą rocka w Seattle.
Nie, naprawdę. To po prostu zależy trochę od tego, jak zdefiniujesz „największą”. I „rocka”, i „gwiazdę”. I, teraz, gdy o tym wspomniałeś, „Seattle’s.”
Chociaż zespół powstał w miasteczku uniwersyteckim w Wirginii jeszcze w 1991 roku, Dave Matthews jest mieszkańcem Seattle od pierwszej kadencji Busha II. Jego tytułowy zespół sprzedał ponad 33 miliony płyt, zaraz za Bobem Dylanem i Queen na listach najlepiej sprzedających się artystów wszechczasów.
W 2014 roku Billboard oznaczył ich jako siódmy najbardziej udany zespół koncertowy od 1990 roku, zauważając ich ówczesny przychód brutto w wysokości 777 milionów dolarów – obecnie jest to prawdopodobnie około miliarda – wyprzedzając Paula McCartneya i Metallikę. The Recording Industry Association of America umieszcza Dave Matthews Band w pierwszej pięćdziesiątce, ze złotymi i platynowymi statystykami podobnymi do tych, jakie ma U2.
Jedyny zespół z Seattle – i zaraz przejdziemy do bona fides DMB z Emerald City – który zbliża się do tej długowieczności lub sukcesu, to ten, który powstał rok wcześniej niż ekipa Matthewsa: Pearl Jam. I chociaż nikt nie zaprzeczy, że Eddie Vedder and Co. są kwintesencją Seattle, przed tegorocznym Home Shows na Safeco Field nie grali w mieście od pięciu lat.
Obydwaj są szalenie udanymi zespołami muzycznymi, top 1 procent z 1 procenta kolesi, którzy śpiewają piosenki dla zarobku. Ale jeśli wierzyć statystykom w Internecie – i tu jest duże ziarno soli -ddie Vedder ma wartość netto 100 milionów dolarów, ale Dave Matthews siedzi na trzy razy tyle.
Przez dwie dekady Matthews zaparkował swój cyrk jam bandów w Gorge i finansował progresywne sprawy. Jego zdjęcia wiszą obok platynowych płyt Death Cab for Cutie, Sir Mix-a-Lot i Nirvany w Robert Lang Studio w Shoreline – najbardziej uświęconym miejscu nagrań na Północnym Zachodzie.
Kiedy KEXP zbierało fundusze na nowe studio w Seattle Center w połowie 2010 roku, trzy duże zespoły pojawiły się z gotówką: „Macklemore i Ryan Lewis przeszli, Pearl Jam przeszedł”, mówi wieloletni DJ i dyrektor programowy John Richards. „I Dave Matthews.” I to pomimo faktu, że podczas gdy na antenie KEXP może buchać „Thrift Shop” lub „Jeremy”, stacja nawet nie gra DMB.
W publicznym wyobrażeniu o brzmieniu Seattle jest dziura w kształcie Dave’a Matthewsa i ani Matthews, ani Szmaragdowe Miasto nie wydają się zainteresowani zmianą tego stanu rzeczy. Dlaczego dwa podmioty odnoszące dzikie sukcesy – człowiek muzyki i miasto muzyki – mają ze sobą tak mało wspólnego?
Kiedy mówię krytykowi muzycznemu z Seattle, Charlesowi R. Crossowi, że piszę o Dave Matthews Band, ten natychmiast pyta: „Dlaczego? Przegrałeś zakład ze swoim wydawcą?”
W którymś momencie w ciągu ostatnich dwóch dekad wszechobecność grupy przeniknęła do narodowej świadomości tak dokładnie, że zespół i człowiek stopili się w jeden znany byt, „Dave”. I dla większości, „Dave” stał się nieznośnie irytujący.
Puentą było szyderstwo zawinięte w drwiny ze spodenek cargo i ultimate Frisbee. Podstawowe, zanim „podstawowe” stało się obelgą. Dla całego pokolenia późnych Gen X plakaty DMB, którymi oklejone były ich pokoje w akademikach, stały się tak samo żenujące, jak męska fryzura z lat 90-tych z opadającymi na boki grzywkami. Spróbujcie. Wspomnijcie o Dave Matthews Band gdziekolwiek w Seattle i wypatrujcie świadomego cringe.
DMB sprawiło, że to takie proste. Był dzień, w którym Dave Matthews Band zrobił kupę na Chicago: 8 sierpnia 2004 roku, jeden z autobusów zespołu – w którym Dave’a wtedy nie było – opróżnił swój zbiornik na ścieki przez kratę na moście Kinzie Street w Wietrznym Mieście. Prosto na odkrytą łódź zwiedzających podczas wycieczki architektonicznej. Kierowca autobusu został ukarany grzywną, ale metafora Poopgate była, cóż, łatwym łupem.
W 2012 roku LA Weekly sporządziło ranking „20 najgorszych zespołów wszech czasów”, piekąc rząd morderców z najszczerszych pop-rockowców i powierzchownych korporacyjnych strojów, od Spin Doctors do Pussycat Dolls. Na czoło listy wysunął się Dave Matthews Band, grupa, która „Perrier wydaje się być żywa i etniczna”, jak napisał felietonista Jeff Weiss. W następnym roku czytelnicy Rolling Stone uznali DMB za 10. najgorszy zespół lat 90-tych.
Warto zauważyć, że kilka innych grup z Seattle pojawiło się na tych listach: Pearl Jam na jednej, Nirvana na drugiej. Być może był to po prostu backlash, który przychodzi wraz z sukcesem. Ale w październiku tego roku, kiedy DMB po raz pierwszy zakwalifikowało się do Rock and Roll Hall of Fame, zostało zbesztane przez komitet nominujący.
John Richards, wieloletni DJ KEXP, na początku rzucił swoją sprawiedliwą część pogardy na zespół; w 1995 roku niechętnie zobaczył ich na żywo w winiarni Chateau Ste. Michelle w Woodinville. „Z powodu dziewczyny”, mówi z żalem.
Richards był samozwańczym snobem muzycznym, wciąż trzy lata po prowadzeniu The Morning Show w KEXP. Miał długie włosy, sięgające ramion, i nosił obrączkę na nosie. Po ponad 20 latach jest pewien, że tamtego sierpniowego dnia miał na sobie długie spodnie, „jak stereotyp stereotypu” grunge’owego akolity. Podrażniony, szedł żwirową drogą winiarni, co stanowiło bukoliczny kontrast z lepkimi podłogami Crocodile Cafe, do której często chodził.
Richards siedział tam z tym chipem na ramieniu, na malowniczym polu wyłożonym krzesłami trawnikowymi, jak wersja JV festiwali w Gorge, które mają nadejść. I jak zespół grał, musiał to przyznać: „Oni są naprawdę dobrzy, jak oni są bardzo dobrzy na żywo”, mówi, wspominając. Jako dzieciak, który był przyzwyczajony do skakania w jamie na koncertach rockowych – „prawie zginął na kilku koncertach” – ta luźna muzykalność zrobiła na nim wrażenie. „To był dorosły zespół.”
W 2018 roku Dave na scenie Gorge wygląda tak samo jak w latach Clintona – cofająca się linia włosów, okrągła biała twarz z okrągłymi policzkami. Od początku tańczył jak 51-letni tata, którym jest teraz: głupie zgięcia kolan, mini kopnięcia zza gitary, rodzaj shimmy ramion, które robi się podczas obsługi podwórkowego grilla.
David John Matthews może mieć archetypiczne ruchy amerykańskiego białego faceta, ale urodził się w Republice Południowej Afryki i w większości wychował się w Johannesburgu, kiedy apartheid nadwerężył ten kraj do punktu krytycznego. Życie chwilą było nie tyle etosem, co mechanizmem radzenia sobie z sytuacją.
Wychowany jako kwakier i z naturalizowanym obywatelstwem amerykańskim, Matthews przyłączył się do demonstracji antyapartheidowych, ale miał przepustkę z chaosu – i z obowiązkowej służby w południowoafrykańskim wojsku, które podtrzymywało rasistowskie status quo. Przeniósł się do Charlottesville w Wirginii, miasta, w którym amerykańskie południe styka się ze środkowym Atlantykiem, gdzie znajduje się Uniwersytet Wirginii i tanie drinki w uczelnianych knajpach. Matthews wylądował za barem, nalewając piwo muzykom.
W 1991 roku, Matthews zebrał eklektyczną grupę – saksofonistę jazzowego LeRoi Moore’a, perkusistę Cartera Beauforda, skrzypka Boyda Tinsleya, 15-letniego basistę Stefana Lessarda – do prób w miejscu pracy Matthewsa poza godzinami pracy. Nazwa zespołu powstała z obojętności, a nie narcyzmu, a Matthews nigdy nie czuł się komfortowo z byciem tytułowym frontmanem. Nie żeby kogokolwiek obchodziło, jak się nazywają, kiedy grali w domach bractw UVA, pijąc z tej samej beczki co publiczność.
Piosenki DMB były misz-maszem folku, bluegrassu, jazzu i rocka, a występy rozluźniały się w jam sessions z dyskursami na saksofonie Moore’a lub skrzypcach Tinsleya. Głos Dave’a rozbrzmiewał w pogodnych utworach, lekki tenor, który mógł brzmieć trochę jak Muppety lub wznosić się do falsetu. Teksty przemawiały do wesołej irreverence pokolenia X dzieciaków college’u, dla których sprzedawanie się było śmiercią, a dawanie dupy było lame.
Jeden ulubiony bemoaned że ludzie byli tylko „małe mrówki” marsz, i „oni wszyscy robią to samo.” Inny miał radosny refren, który sugerował, że „Jedz, pij i bądź wesoły / Bo jutro umrzemy”. Była tu słoneczna lekkomyślność, luzacka wersja idei, że nic tak naprawdę nie ma znaczenia. Być może była to druga strona medalu anarchii lat 90-tych, grunge’owego nihilizmu głoszonego w wilgotnych klubach Seattle oddalonych o 2700 mil, gdzie Kurt Cobain śpiewał: „Załaduj broń, przyprowadź przyjaciół / Zabawnie jest przegrywać i udawać.”
Bez albumu, Dave Matthews Band nie przejmował się tym, że członkowie publiczności nagrywali sety, a fani wymieniali się bootlegami w akademikach na całym wschodnim wybrzeżu. Debiutując w listopadzie 1993 roku swoim pierwszym albumem, zawierającym głównie utwory z koncertów, sprzedali ponad 800 kopii podczas premiery o północy w Charlottesville. W pierwszej piosence dźwięk szemrzącego tłumu miesza się z uderzeniami perkusji przez całe 33 sekundy, aż do momentu, gdy saksofon i skrzypce wchodzą w „Ants Marching”. Fani dosłownie byli na pierwszym miejscu.
Zespół wkrótce wystartował na skalę krajową, nagrywając swój pierwszy album studyjny, Under the Table and Dreaming, w 1994 roku, dopracowany i gotowy do emisji w radiu. Na żywo, zespół kontynuował gawędziarskie dżemy w kudłatych, pełnych wrażeń koncertach, które przypominały Grateful Dead lub Phish.
Zawsze było czuć zapach zioła w zespole, ziemisty, psychodeliczny rodzaj zabawy. Wyraźnie? Nie. Ale nastolatkowie kaszlący po swoim pierwszym joincie pomogli stworzyć singiel przewodni albumu, „What Would You Say”, który odniósł sukces na listach przebojów Billboard’s Alternative and Mainstream Rock Top 40. (Jak inaczej wytłumaczyć tekst „Byłem tam, kiedy niedźwiedź zjadł jego głowę / Myślał, że to cukierek”?)
Nie było tak, że Matthews lub jego koledzy z zespołu byli odporni lub nieświadomi mrocznych głębin życia. Under the Table i Dreaming zostały wydane krótko po tym, jak siostra Matthewsa została zamordowana przez swojego męża w RPA; Dave pomógł wychować jej osierocone dzieci. Ale zespół kontynuował swoje dobre samopoczucie, mieszając je z przebojowymi singlami i piosenkami miłosnymi, niektórymi politycznymi kompozycjami, a niektórymi głęboko osobistymi wyznaniami. Teksty mogły być rodzajem nieodgadnionej poezji, która rzutowała na głębię („These fickle fuddled words confuse me / Like 'Will it rain today?'”) lub tak proste, jak to tylko możliwe („You drive me crazy, crazy is alright”).
Evolution było głównie pomniejsze: projekt poboczny z Dave’em i gitarzystą Timem Reynoldsem, teledysk z Julią Roberts w roli głównej. DMB było wstrząśnięte stratą Moore’a w wypadku na quadzie w 2008 roku; album, który uświetnił pseudonim saksofonisty, „Big Whiskey and the GrooGrux King” z 2009 roku, zyskał uznanie krytyków. Dave próbował swoich sił w hollywoodzkich rolach aktorskich, m.in. w familijnym filmie Because of Winn-Dixie. Poszło mniej więcej tak dobrze, jak można by się spodziewać.
Ożenił się i przeniósł do Seattle, gdzie jego żona studiowała medycynę holistyczną, kupując w 2001 roku dom w nieciekawym bloku Wallingford. Dziś ten malutki, niebieski Craftsman, nawet z wykończoną piwnicą i artystycznie zarośniętym frontowym ogrodem, ledwo kwalifikuje się jako domek dla początkujących w Seattle. Dave nadal jest właścicielem nieruchomości, wycenianej na mniej niż milion dolarów w mieście, w którym ledwo można kupić za to budę dla psa. Mieszkańcy Seattle robią podwójne miny, gdy Dave pojawia się w QFC lub na koncercie punkowym w Eastlake, ale wydaje się, że pragnie on anonimowości, którą znalazł tutaj. Odmówił udzielenia wywiadu do tej historii, ale w 2012 roku powiedział krytykowi Gene’owi Stoutowi, „W przeważającej części, czuję się komfortowo w klasie średniej w Seattle.”
Mniej cicho było o rosnącej filantropijnej sile zespołu. Dave został dyrektorem Farm Aid Williego Nelsona, ale jego specjalnością jest pomoc w przypadku katastrof; DMB grało koncerty charytatywne po Katrinie, po tsunami, po powodziach. A także w przypadku katastrof spowodowanych przez człowieka: po Standing Rock, po masakrze w Wirginia Tech. Po marszu białych supremacjonistów w Charlottesville, gdzie wciąż ma swoje korzenie i nieruchomości, człowiek, który porzucił apartheid w RPA, wystąpił na koncercie jedności w swoim rodzinnym mieście.
Nawet po tym, jak zniknęli z rozgłośni radiowych, Dave Matthews Band zwiększył sprzedaż, wydając łącznie 96 koncertowych wydawnictw na CD i w formie cyfrowej. Najnowszy kamień milowy: Kiedy w czerwcu tego roku zespół wydał album Come Tomorrow, jego sukces oznaczał siódmy z rzędu debiut numer jeden na liście Billboard 200 dla albumów studyjnych – po raz pierwszy w historii. Żadnemu zespołowi, nigdy.
Mnóstwo pieniędzy. Nominacje do Grammy. Postępowy kredyt zaufania. Brak ego. Konsekwentna obsługa fanów i szacunek krytyków. Jeśli najgorszą rzeczą, jaką można powiedzieć o Dave’ie Matthewsie, jest to, że zespół miał gównianego (przepraszam) kierowcę autobusu, dlaczego tak niewielu mieszkańców Seattle wie, że on tu mieszka, a tym bardziej nie chce uznać go za swojego? Odpowiedź może być w Gorge; domowa siedziba DMB może znajdować się w sercu Pacific Northwest, ale zdecydowanie nie jest to Seattle. Od 2001 roku wielodniowe występy w Gorge odbywały się głównie w weekend Labor Day, równolegle z festiwalem muzycznym w Seattle, Bumbershoot.
Pod koniec lat 2000, kiedy Bumbershoot walczył o sprzedaż wystarczającej ilości biletów, aby opłacić gwiazdy spoza miasta, Dave wyprzedawał dokładnie te same daty w Gorge. W 2011 roku wyglądało na to, że jam band może wziąć wolne w Labor Day, więc organizatorzy Bumbershoot odważyli się marzyć, że uda im się zdobyć najbogatszego piosenkarza w mieście. Rozsyłali sygnały za pośrednictwem kanałów pośrednich, aż w końcu dowiedzieli się z komunikatu prasowego, że Dave ponownie rozbije obóz w Gorge. Trzy lata później, organizator Bumbershoot One Reel przekazał operacje promotorowi z Los Angeles, który obsługuje Coachella, a starzy bywalcy ledwo rozpoznają nowy festiwal.
Czy Dave zabił Bumbershoot czy nie, istnieje głębszy powód, dla którego nigdy nie będzie „muzykiem z Seattle”. Przy kawie, krytyk i biograf Kurta Cobaina Charles R. Cross – ten od dowcipów o przegranych zakładach – stara się określić przepaść między Dave’em a brzmieniem Seattle.
To nie jest tylko sprawa jam bandu, mówi, ale to jest część tego. Weźmy pod uwagę zjazd Nirvany na Safeco Field we wrześniu, kiedy pozostali przy życiu członkowie zespołu Krist Novoselic i Dave Grohl wykonali „Molly’s Lips” w środku koncertu Foo Fighters.
„Ta piosenka trwała dwie minuty i 26 sekund”. Wyczekiwany reunion Nirvany!” mówi Cross. Nie licząc niezręcznych gitarowych uścisków starych kolegów z zespołu, sama piosenka trwała 1:46. „Na koncercie Dave’a Matthewsa szansa, że piosenka będzie trwała 25 minut jest znacząca.”
Korzenie tych krótkich, brutalnych piosenek tkwią w klubowej scenie Seattle wczesnych lat 90-tych, twierdzi Cross; nikt nie mógł zarobić dużo pieniędzy, więc zespoły nie miały nic do stracenia nagrywając płyty zgodne z ich kreatywną wizją. Nastawienie: „Rozpacz, depresja, ciemność, uzależnienie” – mówi Cross. Od Alice in Chains po Soundgarden, zespoły z północnego zachodu łączyło poczucie inności. Dave Matthews jest przeciwieństwem. „Jego muzyka z definicji nie jest o inności, jest o wspólnocie.”
Dave Matthews Band nie jest niczym innym, jak spójny, ale od Dylana idącego w stronę elektryczności do Johnny’ego Casha coverującego Nine Inch Nails, wielka muzyka jest tak często wyraźnie niespójna. DMB może się zacinać, ale improwizacja nie jest oszałamiającym lekceważeniem konwencji.
Cross wskazuje na jedną z przełomowych dat w muzyce Seattle: 18 listopada 1993 roku. W nowojorskim studiu dźwiękowym, pod szykownym żyrandolem i w otoczeniu czarnych świec, Nirvana kręciła MTV Unplugged. Było to dziewięć dni po tym, jak Dave Matthews i jego zespół zobaczyli 800 fanów, którzy o północy ustawili się w kolejce przed sklepem płytowym w Charlottesville po swój debiutancki album.
W odcinku MTV Unplugged, Kurt Cobain kładzie się za swoimi kręconymi blond włosami, owinięty w oliwkowo-zielony babciny kardigan. Mówi zespołowi, że zagra piosenkę o nazwie „Pennyroyal Tea”, której najwyraźniej nie przećwiczyli. „Możesz spojrzeć mu w oczy i widzisz, że jest na krawędzi” – mówi Cross. „Obserwujesz artystę na desce do nurkowania, nie wiedząc, czy uda mu się skończyć piosenkę. Czy jest zestrojony? Czy rozpadnie się emocjonalnie?”
Cobain śpiewa: „Jestem tak zmęczony, że nie mogę spać… Jestem anemiczny” w swoim charakterystycznym zachrypniętym zawodzeniu, z miażdżącą powagą; sześć miesięcy później popełnił samobójstwo. „Teetering over possible ruin,” mówi Cross, to jest Seattle. „Nie słyszy się tego na koncercie Dave’a Matthewsa w Gorge.”
Matthews, który otwarcie mówił o skrajnościach własnego spożycia alkoholu, żyje teraz prawie dwa razy dłużej niż Kurt Cobain. Na swoim bijącym rekordy popularności siódmym albumie z numerem jeden również śpiewa o zmęczeniu, w tekstach pobrzmiewa echo wrzasku Cobaina: „When I’m weary, when I’m tired” (Kiedy jestem zmęczony, kiedy jestem zmęczony). To następny wers pokazuje, jak bardzo się rozeszły: „You remind me to keep on trying.”
Just how optimistic is the world of DMB? Wystarczająco wesoły, by zrobić świętą relikwię z oznakowania autostrady. Znak zjazdu 143 na I-90 jest nie do poznania, regulaminowy brąz z białym napisem „The Gorge Amphitheater, następna droga w prawo”. Ale w piątek weekendu Labor Day trzy samochody zjeżdżają z prawego pasa – tak, międzystanowego – do miejsca, gdzie asfalt ustępuje miejsca żwirowi, a następnie wybielonej żółtej trawie do kolan. Jak semis whiz przeszłości na ich drodze do Spokane lub nawet I-90 punkt końcowy w Bostonie, Dave fani pozują do zdjęć z wyjściem 143 znak.
„To jest po prostu jak ten ostatni znak milowy, w porządku, jesteśmy o włączyć do nieba,” mówi 38-letni Nathaniel Shoshan, który pielgrzymował z Florydy każdego lata od 2008 roku. To prawdopodobnie jedyne miejsce w Waszyngtonie, gdzie ktoś przypisuje niebiańskie pochodzenie instalacji DOT.
Shoshan i jego przyjaciele, kolektyw znany jako DMB Gorge Crew, okrążają swoje namioty na kempingu, wznosząc parasole przeciwsłoneczne i gigantyczne nadmuchiwane pływaki jednorożca jako kanapę. W ciągu dnia temperatura wzrasta do 90.
Pachnie bekonem, a nie paczulą. Wszyscy ćwiczą jogę. Nikt nie ma worka Hacky Sack. Flagi trzaskają na wietrze, przywiązane do odcinków rur PCV lub anten RV, wiele ozdobionych wszechobecnym logo DMB, które wygląda bardziej jak modliszka niż tańcząca postać (to drugie).
Kiedy otwierają się bramy wejściowe i tłum przenosi się z pól namiotowych do amfiteatru, największe kolejki tworzą się natychmiast przy namiotach handlowych, w których można kupić koszulki za 35$ i koce za 60$. Plakat z limitowanej edycji, w cenie 50 dolarów za sztukę, wyprzedaje się jeszcze przed rozpoczęciem występu na scenie.
Nie jest przesadą stwierdzenie, że na scenie jest więcej osób kolorowych niż w tłumie 20 000. Ale nie jest to też tłum z Seattle, jakiego można by się spodziewać; żadnych puffies z Patagonii, kilka guzików z tech bro.
Są kolejki po Bud Light, ale nie ma ich w namiocie z piwem rzemieślniczym 10 Barrel, a w tłumie jest wyczuwalny szum. Zagorzali fani tańczą w jamie z przodu, ale w tylnych rzędach na trawniku muzyka jest mniej główną atrakcją, a bardziej kojącym białym szumem. Gorge staje się komorą deprywacji sensorycznej, w której świat zewnętrzny – polityka, wojna, globalne ocieplenie, artykuły Pitchforka, drobne problemy w miejscu pracy – nie mają znaczenia.
Dave nie czuje się rozmowny, a jego jedyna sceniczna gadka dotyczy radości z biwakowania: „Nie bój się pierdnąć w śpiworze. Prrrrrrt. To jest camping!”
Przez ponad dwie godziny wspierają go jedyni pozostali oryginalni członkowie DMB, perkusista Beauford i basista Lessard. Wśród fanów słychać pomruki na temat tego, czy będzie to „to samo bez Boyda” teraz, gdy górujący skrzypek Tinsley, od dawna najbardziej charyzmatyczna obecność na scenie, odszedł.
Dave sam ogłosił urlop Tinsleya na początku 2018 roku; miesiące później pojawiły się wiadomości, że smyczkowiec został oskarżony o molestowanie seksualne. Domniemany cel Tinsleya, trębacz z Seattle, złożył w maju pozew o 9 milionów dolarów, oskarżając skrzypka o lubieżne akty i „pełzające, oparte na seksie zachowanie”. Status Tinsleya w DMB został zaktualizowany do zwolnienia.
Jako bis, Dave śpiewa tytułową piosenkę ze swojego nowego albumu. Jest o starym człowieku, który przeklina i pluje, który opłakuje, że „Wszystko idzie do piekła i cały świat jest zepsuty”. Mroczniej niż refreny eat-drink-and-be-merry z dawnych lat, ale refren kończy się słowami „Come tomorrow, we gonna find a way”. Jest to trochę słodkie i trochę prokrastynacji dla pokolenia, które nigdy nie dostało się wokół budowania lepszego świata.
Po pokazie, grupa 20-kilku mężczyzn stoi wokół ogniska zasilanego linią propanu – całe ciepło i migotanie ogniska z drewna bez aromatu lub popiołu.
Mężczyźni są przyjaciółmi – może niektórzy są braćmi, to nie jest całkiem jasne – z korzeniami w Butte, Montana. Wychwalają zalety swojego miasta Big Sky, z nostalgią wspominając nawet kopalnię miedzi, która znajduje się na granicy miasta. Obecnie rozproszeni po całym zachodzie, chłopaki zbierają się tu co roku. Ich coroczne odosobnienie w Gorge jest bardziej tradycją niż fandomem.
A ostatni rok, 2017, jedyny rok, w którym Dave Matthews Band pominął Gorge od lat 90-tych? Wokół ognia mężczyźni dają puste spojrzenia, gdy pytają, co robili zamiast tego.
„Nic”, mówi jeden.
To słowo wciąż pojawia się tutaj w Wąwozie, przestrzeni nazwanej dla pustki wyrzeźbionej z powrotem w epokach lodowcowych. Później spoglądam w dół na strój, który stworzyłem, by pokonać skoki temperatury w środkowym Waszyngtonie: rozmyte skarpetki z alpaki w sandałach Teva z odkrytymi palcami.
„Prawdziwy modowy koszmar”, mówię na głos, niejasno przepraszając.
„W porządku”, mówi jeden z fanów – uspokajający, szczery – gdy przechadzamy się między kempingami, gdzie wypijemy więcej piwa i będziemy bardziej weseli. A jutro zrobimy to samo. „Nic się tu nie liczy.”